
I szczerze mówiąc, żałuję, że nie spóźniłam się na te 40 minut koncertu.
I tutaj zacznę dopierdzielać się do Jona, bo do innych nie mam większych zastrzeżeń.
Idę obejrzeć koncert artysty rockowego, zarzekającego się, że muzyka jest jego pasją. Idę obejrzeć koncert człowieka, który pozwala sobie, i to wcale nie żartem, zaproponować Rolling Stones'om rolę supportu. Idę obejrzeć koncert człowieka, który uważa sięza rock'n'rollowca.
I co widzę?
Widzę, że ta oto postać z wyraźnymi przerostami ego stoi przy mikrofonie jakby ją ktoś Kropelką przykleił, łaskawie jedynie machając łapą i kręcąc tyłkiem od czasu do czasu. Widzę, jak niemal powstrzymuje się przed spojrzeniem na zegarek, ile to jeszcze będzie się musiał przemęczyć z tymi cymbałami na widowni. Widzę kogoś, kto jest wyraźnie znudzony.
I pęka mi serce, bo zostałam zmuszona do przyznania się w końcu sama przed sobą, że dla niego liczy się tylko kasa, i jeszcze w najlepszym wypadku panienki za kulisami. ?e na These Days skończyło się Bon Jovi, a zaczęła się regularna maszynka do trzepania dolarów.
Pominę już kwestię wokalu, który stał się cienki jak sik pająka, bo to w sumie od niego niezależne.
Ale jak widziałam entuzjazm Richa, Tico, nawet Hugh, i zestawiłam go sobie z podejściem Jona, pomyślałam sobie, jakkolwiek by to absurdalnie nie zabrzmiało: "Chłopaki, co wy jeszcze robicie z takim wokalistą".
Teraz czekam na opinie, pomidory i jajka :mrgreen: