Crush (2000)
*****
----------------------------------------
Ujmując rzecz nieco przesadnie – świat nie miałby nic przeciwko, gdyby po wydaniu płyty
„These Days” Bon Jovi muzycznie i komercyjnie zdechli… Zaoszczędziło by to zespołowi kolejnych rzesz słuchaczy, powrotu starszych fanów i złorzeczenia tych, którzy chcieliby widzieć w tym zespole jedynie muzycznego trupa. Bon Jovi na przekór temu wszystkiemu nagrali kapitalny, równy album, a przy okazji - głównie za sprawą megahitu
„It’s My Life” - wstrząsnęli rockowym światem. Utwór ten przywrócił zespołowi blask i miejsce w światowej czołówce ale zarazem – jak to w przypadku Bon Jovi się przyjęło - sprowadził na formację ogromną falę krytyki. Chłopaki z New Jersey niemal od zawsze balansowali na granicy dobrego smaku i kiczu. Zawsze potrafili znaleźć odpowiednie proporcje pomiędzy rockowym lukrem i rockowym pieprzem. I taka receptura z reguły co najmniej dobrze się sprawdzała.
„Crush” zasadniczo tego obrazu nie zmienia. Bon Jovi wciąż gra rajcownie, elegancko, a w dodatku po dłuższej przerwie wraca do radośniejszych klimatów. Piosenki zagrane są typowym dla tej grupy kowbojską zadziornością. Jak ma być mocno i hardrockowo (
„It’s My Life”, „One Wild Night”, „Just Older”) to jest. Jak ma być podniośle i wolniej (
„Thank You For Loving Me”, ‘Save The World”) to również ciężko mówić o rozczarowaniu. Jest sporo luzu jak choćby w przebojowym
„Two Story Town” albo
„Captain Crash and The Beauty Queen From Mars”. Podobnie rzecz ma się z singlowym
“Say It Isn’t So”, który mimo dużego potencjału nie stał się jednak choćby w połowie hitem na miarę
„It’s My Life”.
Zaskoczeniem mogą być takie utwory jak
„She’s A Mystery” i
„Mystery Train”. Obie to ballady, obie – biorąc pod uwagę wcześniejsze dokonania Bon Jovi – dość nietypowe dla tej grupy. Pierwsza – oniryczna – zdecydowanie należy do najciekawszych punktów płyty. Druga – z westernową melodią – spokojnie mogłaby służyć jako soundtrack do filmu o budowaniu kolei na Dzikim Zachodzie.
Nie ulega wątpliwości, że
"Crush" to kolejny album z duzym potencjałem komercyjnym. W zasadzie niemal każdy numer mógłby byc singlem. Kwestią sporną w przypadku może być natomiast ilość gitar. Znany dziennikarz muzyczny - Roman Rogowiecki - w przeprowadzonym w 2000 roku (w Warszawie) wywiadzie z grupą zapytał Richiego Samborę czy nie sądzi, że mimo świetnego materiału na
„Crush” jest nieco mniej gitar niż na poprzednich wydawnictwach. Sambora stwierdził, że gitar jest tyle ile uznał za stosowne. Cóż…Nic dodać, nic ująć. To ostatnia taka płyta.