Gdy w lutym Jon zapowiedział, że jeszcze w tym roku dostaniemy w ręce nową płytę Bon Jovi - i co więcej, iż będzie to "riff rock record", jak wielu z nas, fanów Bon Jovi, zacząłem mieć nadzieję, iż nastąpi z dawna oczekiwany powrót do grania w stylu, do którego zespół przyzwyczaił nas w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nadzieje te nie były bezpodstawne - Jon w ostatnich miesiącach zdawał być się w formie wokalnej jak za najlepszych lat, a co za tym idzie, uprawniającej go do nagrywania utworów w podobnym stylu, co wtedy. Co więcej, również forma Richiego zdawała się być wysoka, co potwierdzały nagrane przez niego niedawno dwa okolicznościowe, dobrze brzmiące utwory - "Blood On The Ground" i "Great Hall Of Fame", z których szczególnie ten drugi pokazywał gitarowy majstersztyk Sambory. Wkrótce usłyszeliśmy również pierwszy utwór z nowego albumu - akustyczną wersję "Work For The Working Man", z której odsłuchania można było odnieść wrażenie, iż szykuje się mocny, rockowy utwór. W końcu pojawił się pierwszy singiel, a niedawno doczekaliśmy się albumu.
Czy zespół dotrzymał obietnicy złożonej przez Jona i dostaliśmy w swe ręce dobry, ostry rockowy album? ?eby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przyjrzeć się wszystkim piosenkom, jakie zostały umieszczone na albumie. Zauważyć ich plusy i minusy, pokusić się o wystawienie ocen. Szczególnie ten ostatni element jest dla mnie rzeczą niełatwą z powodu dużej dawki sentymentu, jaka zawsze towarzyszy ocenianiu utworów ulubionego zespołu. Tym bardziej, że tym razem - z dwóch powodów - postanowiłem, iż nie będę stosował dualistycznej skali ocen (tzn. wedle osobnych kryteriów oceniał "starego" i "nowego" Bon Jovi, jak to bywało przy ostatnich płytach), a ocenię najnowsze dzieło chłopaków z NJ wedle kryteriów, jakimi oceniałbym ich zaraz po wydaniu These Days. Po pierwsze - właśnie dlatego, że Jon obiecał nam "riff rock record", a takowego nie można oceniać podobnie jak krążka country, a po drugie - dlatego, że zespół, z którym BJ przez lata konkurowali na scenie glam rocka, a zarazem tę scenę skutecznie ciągnęli w górę - i mam tu na myśli Europe, oczywiście - wydał niedawno swój najlepszy album od 1988 roku, udowadniając, że i dziś, po upływie tylu lat, da się nagrać płytę z charakterem.
Jak Pan Bóg (ten co "w dłoniach ma błyskawice"
1. We Weren't Born To Follow. Pierwszy singiel, który - choć nie jest idealny - mógł dać nadzieję, że nie będzie źle. Niewątpliwie nie jest klonem It's My Life, co zarzucaliśmy wielu jego poprzednikom. Nie znaczy to, że nie jest w pewien sposób nawiązaniem do wcześniejszej twórczości zespołu. Jak wielu z nas zauważyło, przypomina Born To Be My Baby, do tego stopnia, że da się na melodię WWBTF zaśpiewać refren starszej piosenki - i to niestety obniża ogólną wartość tej piosenki. Trochę irytujące jest powtarzanie "yeah, yeah" - niestety (co pokazują i kolejne utwory z The Circle) Jon już chyba nie potrafi napisać utworu bez podobnych wstawek. Plusy? Melodyjność, chwytliwość, optymistyczny tekst wywołujący uśmiech - wszystko to sprawia, że kilka nowych osób zainteresowało się twórczością zespołu. Nie jest to jednak ani hit roku, ani też wybitny utwór dla koneserów. Po prostu - typowe BJ. Ogólna ocena - 7/10.
2. When We Were Beautiful. Szczerze? Zżynka z U2, w lepszym wydaniu niż cała ostatnia płyta Bono & Co. razem wzięta, jednak wciąż jest to po prostu słabizna, jakiej nie spodziewałem się usłyszeć na tej płycie. Nie pasuje zresztą do twórczości zespołu zupełnie. Już pominę tu pastwienie się nad słowami, które nie są ani szczególnie wybitne, ani też jakieś tragiczne. Chodzi przede wszystkim o kwestie, które są generalnym problemem - większym lub mniejszym stopniu - większości utworów na tym albumie, czyli wokalu i produkcji. W tej piosence szczególnie "wyróżnia się" wokal, który jest - nie zawaham się tego powiedzieć - żałosny. Jon usiłuje śpiewać jak Bono, ale robi to niczym pierwszy lepszy amator - ba, śmiem twierdzić że wiele osób bez profesjonalnego przygotowania zaśpiewałoby to lepiej. To ma być śpiew rockmana z 30-letnim stażem? Toż to jest jęczenie po prostu, jęczenie, które powoduje, że zupełnie traci znaczenie fajna perkusja w tle i klimatyczna solówka Richiego. Słaba produkcja i plemienne "sha la la..." tylko dopełniają obrazu. Ogólna ocena - 2,5/10.
3. Work For The Working Man, czyli pierwszy na tej płycie utwór z serii - Mam Zajebisty Potencjał, Ale Musieliście Coś Spartolić. Co w tej piosence jest nie tak? Podobnie jak w przypadku poprzedniczki - wokal i produkcja. Swoiste muzyczne nawiązanie do starszej twórczości (Borderline, Undivided i szczególnie LOAP - z uwagi na podobną linię basów) niektórych mocno irytuje, we mnie zaś przede wszystkim wywołuje smutną myśl, że gdyby ta piosenka była nagrana kilka lat wcześniej, brzmiałaby naprawdę dobrze. Bo w wersji, którą otrzymaliśmy do rąk, nagranej w tym roku, słaby wokal Jona niszczy wszystko. Niszczy naprawdę dobry (pomimo lewackich kontekstów), bardzo chwytliwy (szczególnie w dzisiejszych czasach) tekst, niszczy fajną linię melodyczną, niszczy szanse tej piosenki na zrobienie furory porównywalnej do najsłynniejszych utworów zespołu. Praca wykonana przez Shanksa nie pierwszy raz też pozostawia wiele do życzenia. Plusy? Wspomniana przebojowość, dobry tekst, fajne przejście pomiędzy refrenami - mimo braku solówki. Ogólna ocena - 6/10.
4. Superman Tonight. Jedna z niewielu piosenek, którym nie mam niemal nic do zarzucenia. Dobra linia melodyczna, fajne zmiany tempa, niezły wokal. Tekstu również nie ma się co czepiać - że nawiązuje do bohatera komiksowo-filmowego? W amerykańskiej muzyce to akurat nierzadkie. Raczej nie czepiałbym się tu linijki z tatuażem, jest w sumie nieistotna (gdzie indziej na tej płycie są linijki, które wytknąć wręcz trzeba, ale o tym za chwilę). Niezłe solo, ogólnie - dobry klimat. Minusy? Produkcja - i wszystko na ten temat. Ogólna ocena - 8/10.
5. Bullet. Utwór z tej samej serii, co WFTWM. I chyba nawet bardziej zmarnowany. Warstwa muzyczna - cudo. Wszystkie instrumenty brzmią dobrze, są "riffy", czuć tę energię. Jak już to zauważone zostało - mamy tu pewne nawiązania do Keep The Faith, gdzieś słychać też Sympathy For The Devil Stonesów. Słyszymy dobre zwrotki, które wydają się być o czymś, niemalże jak w "August 7, 4:15", nadciąga refren... i to by było na tyle, jeśli chodzi o dobrą piosenkę. Refren jest o niczym, niemalże wciśnięty na siłę - a szczególnie ta kluczowa linijka What is the distance between a bullet and a gun. Jeśli to ma być metafora, to ja jej nie rozumiem. Nie muszę dodawać, że produkcja jest beznadziejna, a wokal Jona tylko trochę lepszy niż w WFTWM? No i jeszcze to nieszczęsne "yeah, yeah"... Mogła być najlepsza piosenka na płycie - ba, autentycznie najlepsza od IML - a jest co najwyżej średniak - którego nawet przyjemnie się słucha, nie rozumiejąc słów refrenu... Ogólna ocena - 6/10.
6. Thorn In My Side. Pozytyw. Aż chciałbym się czepić, ale nie mam za specjalnie czego. Fajnie się tego słucha w trudniejszych momentach - daje kopa! - na co składa się i melodia, i tekst. Wokal tym razem w miarę niezły, produkcję przemilczę. Generalnie - klasa porównywalna do WWBTF. Ocenę podwyższę o pół stopnia w porównaniu do pierwszego singla - czyli mamy 7,5/10.
7. Live Before You Die. Przyzwoity tekst, jest trochę energii w tej balladzie, produkcja nawet aż tak tragiczna, jak gdzie indziej nie jest. Takie trochę lepsze Right Side Of Wrong, z dobrą solówką - krótko mówiąc - typowa ballada BJ post-2000. 6,5/10.
8. Brokenpromisland. Gdzieś to już słyszałem i niekoniecznie u BJ... Wydaje się, że miało być z tego nowe Dry County, ale daleko tej piosence do tego. Co jest w niej nie tak, poza wtórnością? Załamujący się wokal, wygładzone brzmienie i mimo wszystko zupełny brak klasy poprzedniczki. Solówka na 3 akordy, niegodna mistrza, którym był (jest?) Sambora. 5/10.
9. Love's The Only Rule. Muzycznie przypomina mi to w sumie The Killers (Spaceman?). Gdyby spełnione były 3 warunki - Jon śpiewałby jak rockman, a nie jakiś laluś z boysbandu, brzmienie nie było wygładzone niczym w piosenkach Gosi Andrzejewicz, a tekst jako całość (a niechby był i tak banalny, jak jest!) nie zmierzała do Jedynej Możliwej Konkluzji, że Miłość jest wszystkim, co istnieje - byłby dobry utwór. Plusy? Mimo wszystko fajnie brzmi to przejście po 2 refrenie. Ogólnie - 4/10.
10. Fast Cars. Badziew na poziomie piosenki #2 - oba w rankingu najsłabszych utworów BJ przebija chyba jedynie pamiętny Wildflower. O czym jest ten tekst? Bo jakoś dotąd nie potrafię załapać... To jakaś wyszukana metafora, czy może motyw przewodni następnej części Transformers? Chyba nie to drugie, bo tło muzyczne wypucowane jak do produkcji na poziomie filmu Prosiaczek i przyjaciele, a nie do infantylnego wprawdzie, ale jednak szybkiego filmu akcji. Jedynym plusem jest to lekkie przyspieszenie tempa od 2 refrenu, no ale i tak to mało, żałośnie mało... i jeszcze to shala, shala... 2/10.
11. Happy Now. Właściwie - przyzwoity utwór. Nieco zakrawa o zapychacz, ale tekst jest ok, nawet jeśli nawiązuje do wygranej Obamy... gdyby jeszcze zaśpiewany był z charakterem, z pazurem... niestety, znów mamy do czynienia z manierą gwiazdki pop. Gitara wygładzona do granic wytrzymałości, nie wyróżnia się tu zresztą jakąś wyszukaną melodią. Plusy? Pierwszy raz od dawna w szybkim, mimo wszystko rockowym utworze słychać Davida, z rzadka, ale jednak. 5,5/10.
12. Learn To Love. Największa niespodzianka tej płyty. Po przesłuchaniu snippetu myślałem, że będzie to przyzwoita ballada, jednak nie wyróżniająca się z mnóstwa sobie podobnych - a tu się okazuje, że mamy do czynienia z naprawdę dobrym zamknięciem albumu. Leniwie rozkręcające się, słodkawo brzmiące zwrotki przechodzą w refreny, w których czuć już zapowiedź tego, co otrzymamy na sam koniec - pełnego wigoru zamknięcia piosenki i całej płyty, w którym czuć pewien klimat Undiscovered Soul. Przyznam się, że przy pierwszych kilku przesłuchaniach tej piosenki łezka mi się w kącie oka zakręciła... na tle reszty utworów wyróżnia się przyzwoite brzmienie (tym razem Shanks nie popsuł tak całkiem piosenki) i nienajgorszy wokal. Gdyby jeszcze Richiemu pozwolono nagrać solówkę i wydłużyć zamknięcie, a w tekście było imię pięknej blondynki (Holly? Hayley?) zamiast chrześcijańskiego halle, halle (tak, tu się czepiam, ale znając BJ, to jest w stanie przyjść im do głowy, by następna płyta była w stylu christian rock...), mielibyśmy do czynienia z autentycznym majstersztykiem. Niemniej jednak - i tak jest to bodaj najlepszy utwór na płycie. 8,5/10.
W świetle powyższych rozważań wydaje się, iż postawione na początku tej recenzji pytanie uznać możemy za retoryczne. The Circle daleko do naprawdę mocnego rockowego albumu, choć kilka piosenek miało potencjał. Wszystko zostało jednak w taki czy inny sposób zaprzepaszczone, a za głównego winowajcę uznać należy producenta albumu, Johna Shanksa. O ile produkcja utworów Anastacii, Jessiki Simpson czy Take That nie wychodzi mu źle, o tyle jest on jednym z głównych powodów zapaści zespołu zaliczanego jeszcze przed paru laty do gigantów rocka i metalu. Porównując The Circle z Last Look At Eden Europe'u jeszcze bardziej widać, jak bardzo oddaliło się Bon Jovi od mocnego grania. Jeśli BJ chcą nagrać prawdziwie rockowy album - Shanks powinien trzymać się od niego jak najdalej, niezależnie od stopnia zaprzyjaźnienia z zespołem. Powrót do Boba Rocka czy nawet Luke'a Ebbina wydaje się w tym momencie konieczny.
Zwraca również uwagę tragiczny momentami wokal Jona, na co jednak żaden producent nie pomoże. Tu nie ma innej rady jak odpoczynek, i mam nadzieję, że po tej czekającej nas przez najbliższe miesiące trasie koncertowej chłopcy odpoczną sobie przez jakiś czas (3 lata?), i że w tym czasie to Richie nagra z dawna zapowiadany album solowy, a Jon da odpocząć swoim strunom głosowym - i pozbiera trochę pomysłów na dobre teksty. I może przypomni sobie, że kiedyś byli zespołem z charakterem i za to byli i są uwielbiani przez fanów. I uzmysłowi sobie, że granie "pod publiczność", nagrywanie utworów, które mają się podobać wszystkim, sprawia jedynie, że utwory te pozbawione są charakteru - i prędzej zirytują oddanych fanów, niż przyciągną nowych.