No to zacznę od siebie
Poniższe opowiadanie napisałem 2,5 roku temu. Zajęło ono 4 miejsce w konkursie literackim na stronie Imperial City Online. ?adna rewelka to nie jest, no i to są Gwiezdne Wojny
STAR WARS
TO ZNOWU ON. OPOWIEŚć BOSSKA
- Musimy to powtórzyć, chłopaki - powiedział Solo, uśmiechając się złośliwie. - I to szybko.
- Możesz być tego pewien - odparłem z wściekłością, obserwując to przemytnicze ścierwo. Solo i jego towarzysze właśnie opuszczali więzienie. Ich wypuścili, a nas nie! Co za rażąca niesprawiedliwość! Chociaż... w sumie to my rozpoczęliśmy tamtą bójkę.
Należę do pochodzącej od gadów rasy Trandoshan i nazywam się Bossk. Obecnie już raczej niewiele istot kojarzy to imię - cóż, sława przemija - były jednak czasy, że na dźwięk tego słowa bardziej nerwowe istoty dostawały dreszczy. Należałem do elity łowców nagród. Właściwie, to nie było ode mnie lepszych. Poza jednym.
Nawet teraz, kiedy słyszę te dwa wyrazy - Boba Fett - ogarnia mnie dziwne uczucie bezsilności, połączonej z wściekłością. Ze strony Fetta zawsze doświadczałem upokorzeń... i nigdy nie udało mi się za nie zrewanżować. Bo drobne zwycięstwo podczas naszego ostatniego spotkania, wiele lat temu w „Kantynie” w Mos Eisley, nie może zrekompensować wszystkiego.
Szkoda, że już nie dane mi będzie doświadczyć zemsty. Podobno jakiś dzieciak – chyba miał na imię Zekk? - się nim zajął. Choć pewnie, jak zawsze, okaże się to nieprawdą. Ot, zwyczajna plotka, lub gigantyczna ściema w stylu starego Fetta. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że tak właśnie będzie.
Galaktyka bez Boby Fetta byłaby naprawdę nudna.
A jeśli ma on zginąć, to tylko z jednej ręki.
Mojej.
- I co teraz zrobimy, szefie? - spytał nagle jeden z dwójki moich młodych uczniów, także Trandoshanin, Narvossk.
- Posiedzimy, poczekamy. Przecież... kiedyś muszą nas wypuścić - powiedziałem, zrezygnowany siadając na twardej, metalowej pryczy.
To „kiedyś” przyszło wcześniej, niżbym się mógł spodziewać. Znacznie wcześniej.
Najpierw „Koło Fortuny” - stacja orbitalna, na której przebywaliśmy - zadrżało, a jednocześnie zaczęły zawodzić syreny alarmowe. Po minucie czy dwóch odziani w szare mundury strażnicy pootwierali wszystkie cele. Kilkanaście istot - w tym także i my - wytoczyło się na korytarz, powodując małe zamieszanie.
- Co się dzieje? - spytałem strażnika, stojącego najbliżej mnie.
- Yuuzhanie atakują stację – odparł rzeczowo. - Szef Bunji kazał wszystkich uwolnić.
- Taa, miło z jego strony. A możemy zabrać naszą broń? - spytałem bez zbędnych ogródek. Na twarzy wartownika pojawiło się coś w rodzaju wyrazu niepewności (chyba - nigdy nie jestem pewny, czy właściwie rozumiem ten czy inny ludzki odruch), więc dodałem: - Wiesz, może się zdarzyć, że nie dotrzemy do statku, zanim oni tu wkroczą... - dołożyłem do tego efektowny pokaz mojego uzębienia.
- Bierzcie, i nie zawracaj mi dłużej głowy - powiedział, speszony, i ruszył do wyjścia, jak każdy, kto miał choć trochę oleju w głowie. Skinąłem ku moim kompanom i po chwili w rękach każdego z nas spoczywał zestaw dwóch pistoletów blasterowych - jeden Merr-Sonn, a drugi, cięższego kalibru - wyprodukowany przez firmę Blas-Tech.
Stacja trzęsła się, trafiana raz po raz plazmowymi pociskami wystrzeliwanymi przez statki yuuzhańskiej floty. Biegliśmy zakręconym korytarzem w kierunku lądowiska, na którym spoczywał mój statek, „Dziki Nek”.
Wydarzeń kolejnych kilkunastu minut nie umiałbym wcześniej wyobrazić sobie nawet, gdybym miał kręcić holofilm katastroficzny. Dwaj moi towarzysze zostali wessani przez wielkie, yuuzhańskie... no właśnie, co?
Najpierw usłyszeliśmy, jak coś uderza z zewnątrz w ścianę korytarza, którym się poruszaliśmy. Odruchowo pochwyciłem rurkę kanalizacji, czując, że za chwilę coś się stanie... a potem kawałek korytarza wraz z moimi kompanami i parą ludzi, którzy biegli za nami, wylądował w wielkim otworze, po obu stronach którego biegły rzędy dwumetrowych zębów.
„Pewnie kolejne organiczne draństwo”, pomyślałem niedługo później, przygotowując „Dzikiego Neka” do startu. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się uniknąć śmierci. Może to zębate coś przestało być głodne?
Kiedy „Dziki Nek” przyzwoicie oddalił się od tej przeklętej stacji, zobaczyłem wreszcie w pełnej okazałości owo „coś”.
„Czego to te Yuzki nie wymyślą...”, pomyślałem.
Miało kilkadziesiąt metrów długości i było wielkim wężem, który zabrał galaktyce dobre kilkadziesiąt istnień.
Słysząc przelatującego nieopodal skoczka koralowego, pokręciłem głową. Nie miałem ochoty zostać dopisanym do listy osób, które zginęły tego dnia. Wstukałem z pamięci odpowiednie współrzędne i zostawiłem daleko za sobą Ord Mantell i umierające „Koło Fortuny”.
Nigdy nie lubiłem Tatooine.
Te dwa głupie słońca, cholerne gorąco i piasek zawsze działały mi na nerwy. Niestety, w mój fach Tatooine jest po prostu wkalkulowana z góry. Nigdzie indziej (no, może z wyjątkiem Nar Shaddaa) nie można znaleźć tylu ofert pracy dla łowców nagród.
Robota była mi bardzo potrzebna. Dwa tysiące dziewiętnaście kredytów na koncie nie stanowiło zbyt przyjemnej perspektywy na przyszłość.
Skierowałem się wprost do „Kantyny”, miejsca, w którym znaleźć mogłem robotę, śmierć...
...i wspomnienia.
Lokal wyglądał tak jak zawsze. Chociaż...
Był nieco opustoszały. Tylko parę istot siedziało w „Kantynie”, pijąc różnokolorowe trunki. Podszedłem do lady. Uśmiechnąłem się, widząc znajomego starego barmana, o którym szeptano, że jest jednym z najpaskudniejszych ludzi na Tatooine.
Dla mnie wszyscy ludzie są paskudni.
Barman odwrócił się do mnie, stawiając na kontuarze szklankę wypełnioną ciemnym płynem. Uśmiechnął się smętnie, wskazując naczynie.
- Na koszt lokalu. Dawno cię nie było, Bossk.
- Taa... - wychrypiałem. - Gdybym miał coś lepszego do roboty, nie zobaczyłbyś mnie tu jeszcze dłuuugo... – nie dokończyłem tego zdania.
Jedna z brwi Wuhera uniosła się nieznacznie.
- Czy to znaczy, że teraz nie masz roboty? ?adnych zleceń?
- No... że też musiała się trafić ta cholerna inwazja!
- Chyba miałbym coś dla ciebie. Tych dwóch tam - kiwnął głową w kierunku stolika, przy którym siedziała para ludzi z dziwnymi naszywkami na kombinezonach - powiedziało mi, że szukają doświadczonych osób wszelkiej rasy.
- Czy chodzi im o takie doświadczenie? - wymownie uderzyłem pięścią w otwartą łapę.
Wuher powoli pokiwał głową.
Zgarnąłem drinka ze stołu i skierowałem się w stronę dwójki ludzi. Kiedy zjawiłem się przy ich stoliku, spojrzeli na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Pan... Bossk? - spytał cicho jeden z mężczyzn.
- Taa... przyszedłem... porozmawiać o waszej ofercie pracy - zaprezentowałem im pełną wersję trandoshańskiego uśmiechu.
Mężczyzna stał się nagle tak grzeczny, że aż podsunął mi krzesło.
- Za szkody - warknąłem, rzucając Wuherowi dwudziestokredytówkę.
- A tamci dwaj? - spytał szeptem barman, wskazując na zakrwawione trupy dwóch ludzi, z którymi rozmawiałem przez ostatnie dziesięć minut.
- Sprzątnij ich - machnąłem lekceważąco łapą. - To agenci Yuzków.
Wyszedłem z lokalu. Nie sądziłem, że ktokolwiek z tej galaktyki przejdzie na stronę tych zasrańców.
Myliłem się. Chociaż... z ludźmi tak zawsze. Człowiek, którego uznawałeś za wspólnika, może nagle zapragnąć strzelić ci w plecy. Jak Fett na przykład...
Nie przypuszczałem też, że oferta pracy dla Brygady Pokoju będzie jedną z nielicznych, na jakie natknę się w ciągu wielu kolejnych miesięcy... a przynajmniej nielicznych ciekawych ofert.
Aż do momentu utraty Coruscant.
„MASZ WIADOMOŚć”, głosił napis na małym ekranie, umieszczonym w sterowni „Dzikiego Neka”. Wiadomość? Ale od kogo?
Może to wreszcie oferta pracy?
- Odtwórz - poleciłem komputerowi pokładowemu. Na ekranie wyświetlił się tekst.
„JEŚLI CHCESZ NIE?LE ZAROBIć, ODWIED? KUD’ARA MUB’ATA W DNIU WYZWOLENIA”.
„A gdzie podpis?”, zdziwiłem się. I jeszcze „Odwiedź Kud’ara...”? Przecież on nie żyje od dobrych dwudziestu lat! Kto mógł mi to przysłać?
Odpowiedź, która przyszła mi do głowy, była tak prosta, że aż opadła mi szczęka. Myślałem, że ten osobnik zginął... nie miałem z nim kontaktu przynajmniej od zawarcia pokoju między Republiką a Imperium.
Z drugiej strony, tylko on mógł wybrać to miejsce na spotkanie. I było to bardzo dobre miejsce - właściwe pusty fragment przestworzy. Bez ryzyka spotkania z Vongami.
Dzień Wyzwolenia... miałem tylko cztery standardowe dni, by znaleźć się w kolejnej świątyni wspomnień...
„Dziki Nek” wyskoczył z nadprzestrzeni.
Moim oczom ukazała się chmura szczątków osławionej pajęczyny. Jakiś egzoszkielet martwego od dawna pajączka uderzył w iluminator mojego statku.
Za resztkami domu pajęczarza wisiały w próżni dwa statki, frachtowiec i zmodyfikowany Z-95 ?owca Głów.
Transponder zidentyfikował pierwszy z nich jako „Pajęczynę”, statek należący do osoby, którą spodziewałem się tu zastać - potomka Kud’ara, Drug’kara Mub’ata, znanego niegdyś jako Bilans.
Z-95 był własnością największej zmory łowców nagród, N’dru Suhlaka.
Antyłowcy.
- Możesz mi, do cholery, wyjaśnić, co to wszystko ma znaczyć? - spytałem Bilansa, gdy tylko pojawiłem się na pokładzie „Pajęczyny”.
- To, czyli? - niewinnie spytał pajęczarz, patrząc na mnie z dołu tymi przesadnie niewinnymi oczętami. Zupełnie, jakbym widział starego Kud’ara.
- Wiadomość... i on - wskazałem milczącego antyłowcę.
Rozległ się brzęczyk informujący o pojawieniu się w przestrzeni kolejnego statku.
- Zaraz się dowiesz. Twój stary przyjaciel ma dla ciebie i Suhlaka robotę - mówiąc to, pospiesznie opuścił pomieszczenie.
„Przyjaciel”?
Przysiadłem na skromnym krześle w ładowni „Pajęczyny”. Usłyszałem odgłos przyłączania rękawa cumowniczego do włazu.
„Przyjaciel”?
- Bilans... czy to Zuckuss?
- Nie - odparł szybko pajęczarz. Zbyt szybko. Coś chyba ukrywał.
Ale rzeczywiście, to nie mógł być Zuckuss. On nie wykombinowałby zadania, w którym potrzebny byłby stary jaszczur i antyłowca.
Ale kto...?
- Ty jesteś Bossk? – z zamyślenia wyrwało mnie pytanie, wypowiedziane głosem, który mógł należeć jedynie do młodej, humanoidalnej samicy.
I rzeczywiście, kiedy się odwróciłem, zobaczyłem jasnowłosą ludzką kobietę stojącą w drzwiach ładowni ze skrzyżowanymi na piersi rękami.
U jej pasa wisiał podłużny, srebrzysty cylinder. Miecz świetlny.
- Bilans... - wychrypiałem. - Nie przypominam sobie, bym miewał przyjaciół wśród Jedi.
- A Daola Naberrie nie pamiętasz? - odpowiedziała za pajęczarza dziewczyna. - To mój ojciec.
- Kiedy go znałem, nie był jeszcze Jedi - wzruszyłem ramionami, jednocześnie próbując znaleźć w zakamarkach pamięci zapomniane imię. Po chwili spojrzałem wprost w oczy dziewczyny. - Ty pewnie jesteś Alinea?
- Taa - oparła się plecami o ścianę. Coś w jej spojrzeniu mówiło mi, że...
- Nie przyleciałaś sama - stwierdziłem. Nagle wszystko, wraz z tożsamością „przyjaciela”, stało się jasne. Kawałki układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce.
- Pewnie, że nie - odezwał się nagle głos zza drzwi, właśnie ten, którego się spodziewałem. Po chwili moim oczom ukazała się postać w zniszczonej zbroi, w hełmie z wizjerem w kształcie T na głowie.
To on. To znowu on. Wiedziałem, że nie umarł. Nie on.
Zerknąłem w bok, na zaskoczonego jak ja Suhlaka. Czyli on też nie wiedział...
- Witaj, Fett - wyrecytowaliśmy jednocześnie.
_______________________________________________________________________
No i jak?
STAR WARS
MROCZNE IMPERIUM: CIENIE JEDI
Jak widać powyżej, na razie trzymam się głównie w klimatach gwiezdnowojennych, ale do czasu