Dopiero po roku odkrywam posty Sobola i Rockstara i nagle przypomniało mi się jak WIELE znaczyło dla mnie BON JOVI. Emocji jakich dostarczali nie ogarnie nikt. Żadne słowa tego nie oddadzą, bo zwyczajnie jest to niemożliwe. Jeśli ktoś miał przyjemność doznania takiej fascynacji, to wie o czym mówię. Bon Jovi to nie tylko Jon, zespół czy parę fajnych melodyjek. BON JOVI TO STAN UMYSŁU i z tym człowiek pewnie już umrze. A przypomnę, że u mnie zaczęło się to w wieku 14 lat w pamiętnym roku 1998, kiedy to obejrzałam na kasecie VHS teledysk do Always. TO BYŁO COŚ. Porażenie piorunem, którego nigdy nie doświadczyłam hehe (odpukać). Co za melodia, ten głos pełen ekspresji, tekst, faceci w podartych jeansach yeah no i teledysk...wisienka na torcie. Byłam oczarowana. Modliłam się, aby tylko nie zerwała się taśma. To było to. Coś, czego szukałam całe moje młode życie

A nie były to czasy youtube itd., więc dostęp do jakiejkolwiek informacji na ich temat był ograniczony. Wspaniałe Bravo czy Popcorn rozpisywało się w ten czas o Titanicu, a że w świecie BJ nic się szczególnego nie działo to i pozostało mi tłuczenie non stop tej jednej taśmy. Jakoś niebawem okazało się, że kuzyn jest w posiadaniu płyty BJ, więc jak najprędzej kazałam ją sobie dostarczyć. Pierwsza piosenka, druga, trzecia... wszystkie przesłuchiwałam po 5 sekund i zastanawiałam się gdzie do cholery jest ALWAYS!? Nie mogło jej być na Slippery When Wet... "mojej" pierwszej płycie BJ. I ruszyła lawina. "It feels sooooo good that it ought to be illegal, I got my vaccination from a phonograph needle". Pierwsze informacje o zespole otrzymałam ze strony internetowej w formie papierowej... tak, tak. Siostra (bardziej światowa

) wydrukowała mi wszystkie informacje jakie znajdowały się na (chyba) pierwszej wtedy polskiej stronie o BJ. Do dziś trzymam to w swoich szpargałach. Potem nadeszła era Crusha i szaleństwa związanego z It's my life. Dni z BJ na VIVIE i MTV. Kilkanaście godzin wywiadów, koncertów, teledysków. TOTALNY ODLOT. Nie tak jak teraz. Wszystko na wyciągniecie ręki. Klikam i mam. Wtedy zaczęła się największa obsesja. Zakup każdej płyty był dla mnie wielkim wydarzeniem. Szczególnie, że pieniądze nie były podarowane przez nadzianego tatusia czy mamusię. Nie kupiłam sobie jedzenia w szkole, by odłożyć na kolejną płytę... spodnie? buty? książka ? to takie błahe! Przecież tyle jeszcze płyt zostało na półce we wrocławskim empiku... najpierw KTF, potem TD, CROSSROADs itd. Moja wielce szaleńcza akcja wiązania prześcieradeł, by móc się wyśliznąć przez okno i pojechać na koncert hehe to były fajne czasy. BJ było jak krew w żyłach. Nie dało żyć się bez. Później nadszedł mój londyński życiowy epizod. To miasto było dla mnie tym, czym jest Częstochowa dla katolika

spacery na Wembley, Shepherds Bush czy Covent Garden - to były dla mnie wyprawy do miejsc świętych! Jednak wciąż brakowało mi tego jednego - koncertu. Marzenie spełniło się w 2006 roku. Do dziś pamiętam jak leciałam do domu na skrzydłach poinformować domowników, że w końcu koncert stanie się faktem. Jadę! Czarodziejskiego dotyku dłoni Jona też nie zapomnę (jakkolwiek to nie brzmi lol ) jak i leżenia 30 godzin przed stadionem... i wszystkich wariactw.
A teraz hmm... zmieniły się priorytety w życiu a co za tym idzie - moja codzienność. Nie zasłuchuję się już w BJ, nie zbieram niczego co z nimi związane. Jedyna rzecz która przypomina mi codziennie o zespole to zakurzona figurka Jona na półce i kilkadziesiąt no może i ponad setka płyt schowanych w kartonie z bootlegami, wywiadami, wszystkim co tylko było wtedy dostępne. Od paru lat zbieram się na rozstanie z tym wszystkim... jakoś opornie mi to idzie. Żaden z ich nowych utworów nie wywołuje we mnie jakichkolwiek emocji. Poza niekiedy zażenowaniem... Nie mam nawet ostatnich płyt. Brak czasu, by się temu poświęcić, bo nie wydaje mi się już to tak istotne jak kiedyś. Do tego cały koncertowy biznes, który rozkręcili parę lat temu. Wszystko przeliczane jest na $$$ i ja niestety biorę w tym udział. Jest ogólnie źle, ale nic nie jest w stanie przekreślić tego, co zrobili w poprzednim stuleciu i czego mi w życiu dostarczyli. Do tego człowiek wracał, wraca i wracać będzie,aby chociaż przez chwilę poczuć to co dawniej -magię.
Gdańsk będzie dziewiąty i pewnie ostatni w mojej karierze. Czas przejść na zasłużoną emeryturę. Jednak do tego czasu pobędę jeszcze szurniętą na ich punkcie nastolatką z nadzieją, że dostanę na do widzenia znów taki uśmiech no i STICK TO YOUR GUNS!
